Dziadek kontra Schwarzwald, czyli jak przeżyłem spacer mostem wiszącym i nie straciłem godności (całkowicie)
Nie wiem, kto wpadł na ten pomysł. Podejrzewam babcię. Może Ania. Albo to jakaś zbiorowa halucynacja. W każdym razie – wybraliśmy się całą rodziną do Schwarzwaldu. Zresztą kolejny raz z rzędu. 🤣 Miało być spokojnie. Spacerowo. Relaksująco. A zaczęło się od mostu, który chyba kończył się w Alpach.
Etap pierwszy: Blackforest Line, czyli most moich koszmarów
Nazwa niby ładna – Blackforest Line – brzmi jak luksusowy pociąg. Ale nie, to był most wiszący. Najdłuższy w Niemczech, jak z dumą sam ogłosiłem, zanim zacząłem robić zdjęcia w każdą stronę (co skądinąd jest prawdą, ma 450 metrów długości i zawieszony jest 120 metrów nad ziemią, ale po co od razu psuć zabawę suchymi faktami?). Gdybym miał jeszcze więcej włosów, pewnie wszystkie by mi się zjeżyły. Nie ma takiej wysokości jak most w Route w Austrii, ale za to jest węższy, dłuższy i bardziej rozbujany.
Babcia Izia powiedziała tylko: „Jak tu jest pięknie”. Ania już była w połowie. Grześ? Ten to jeszcze skakał, jakby chciał sprawdzić, czy da się bujać mocniej. A ja... cóż, zebrałem w sobie wszystkie resztki odwagi i poszedłem. Leo ma chyba to po mnie. Choć ma dopiero 3,5 roku, to wie co go przeraża.
Nie powiem, że się nie bałem. Ręce miałem zaciśnięte na barierce tak mocno, że gdybym puścił, most chyba by się rozpadł. Czułem każde bujnięcie. Każdy podmuch wiatru. Każdy krok Grzegorza , który chodził tam i z powrotem z okrzykiem: ale fajnie buja
Ale przeszedłem. Ja. Dziadek z lękiem wysokości, co najwyżej wchodził na stołek w kuchni, żeby zdjąć słoik z półki.
Etap drugi: wodospady, czyli natura z efektem dźwiękowym
Po traumie mostowej przyszła pora na coś spokojniejszego. Tak przynajmniej mówili. Todtnauer Wasserfall – ponoć piękny, majestatyczny i „dojście łatwe, dziadku, spokojnie, dasz radę”. Jasne. Oczywiście.
Ścieżka wiodła w górę, w dół, po kamieniach, wśród drzew i śpiewających ptaszków. Szczerze? Było cudownie. Gdyby nie to, że moje plecy przypomniały sobie nagle, że mają swoje prawa.
Ale wodospady rzeczywiście zrobiły wrażenie. Szum, bryza, Leo rzucający kamyki do wody. Babcia zachwycona, Ania robiła zdjęcia, ja o obmyślałem trasę spaceru jakbyśmy mieli zdobyć Mount Everest.
Etap trzeci: lody, czyli nagroda za odwagę
Na koniec – lody. Smakowały jak nagroda Nobla. Ja wziąłem waniliowe, bo klasyka zawsze wygrywa. Babcia zdecydowała się na śmietankowe, Leo sobie też nie żałował. I nastał moment prawdziwej rodzinnej harmonii: wszyscy cicho, wszyscy delektują się .
Wiecie, co jest najpiękniejsze w takich wyprawach?
Nie widoki. Nie mosty (choć nawet trochę je polubiłem bo są magnetyczne). Nawet nie lody. Tylko ta chwila, gdy patrzysz na swoją rodzinę – rozbawioną, trochę zmęczoną, całą i zdrową – i wiesz, że to wszystko, choćby ci się trzęsły nogi na moście, było absolutnie tego warte.
Jeśli ktoś zapyta, czy wrócę do Schwarzwaldu – powiem, że tak. Bo mamy tam tak blisko. Ale most wezmę może z innej strony. Albo z zawiązanymi oczami.
Babcia Izia już planuje kolejne wyprawy. Bo czy ona usiedzi na miejscu? Jeden wielki chodzący owsik 🤣😍.

Dodaj komentarz
Komentarze
Było fantastycznie!😊