"Jak (nie)zdobyliśmy Mittagsspitze”
To miał być piękny, letni dzień pełen górskich uniesień. I rzeczywiście — uniesień było sporo, zwłaszcza serca, kiedy po raz któryś tam mijaliśmy zakręt, który wyglądał jak ten ostatni.
Start: Mellau Bahn, pełni entuzjazmu. Dziś szli tylko seniorzy, z plecakami wypchanymi jakbyśmy planowali co najmniej zimowanie w Andach. Plan? Prosty: dotrzeć przynajmniej w okolice Damülser Mittagsspitze. Ale nie w/g drogowskazów: naokoło i łagodnie. My skrótem. Brzmiało dumnie. Pogoda? Afryka. Słońce prażyło jak piekarnik nastawiony na „grill z termoobiegiem”, a my szliśmy ścieżką pod kolejką linową, bo przecież "będzie szybciej".
Tak, była szybciej. Szybciej odbierała nam resztki godności.
Szlak okazał się stromszy niż nasze ambicje — miejscami bardziej przypominał eksperyment z grawitacją niż ścieżkę turystyczną. Pot lał się strumieniami, a my – dwoje dorosłych w średnim wieku z kondycją godną leniwca na emeryturze – wdrapywaliśmy się z gracją kulawych kóz alpejskich.
I kiedy już wydawało się, że jesteśmy blisko celu, matka natura zagrała kartą przetargową: błoto i łachy śniegu. Takie z tych, które ani ominąć, ani przeskoczyć, ani przekląć wystarczająco skutecznie.
Decyzja była jednogłośna – robimy długi piknik i wracamy. I to była jedna z najrozsądniejszych decyzji tego dnia, zaraz po smarowaniu się SPF 50. Piknik z widokami. Super, choć cień dawała tylko podwójna podpora kolejki orczykowej. Nie żałujemy, 2h dla widoków.
Czy dotarliśmy na szczyt? Nie.
Czy zdobyliśmy nowe doświadczenie? Owszem.
Czy wrócimy? Pewnie. Zawsze staramy się wracać.
Okolice Mellau

Dodaj komentarz
Komentarze