Wąwóz Verdon, adrenalina i pieczywo
Dzień zapowiadał się jak z katalogu "Wolność na czterech kółkach". Nasz świeżo (i z miłością!) przerobiony busik – dumnie nazwany przez rodzinę "Roman" – sunął przez Prowansję, a my czuliśmy się jak bohaterowie reklamy serka wiejskiego: radośni, wolni i lekko niedomyci. Plan był prosty: Verdon, czyli największy i ponoć najpiękniejszy kanion w Europie. Czy wspominałem, że droga tam to test na: związek, nerwy i sprawność hamulców?
Nocleg: operacja „parking ninja”
Znaleźliśmy cudowny, dziki parking tuż przy jeziorze Sainte-Croix, otoczony lasem i ciszą. I tu pierwsze zwycięstwo: bariera wysokości 1,9 metra. Klasyczne kampery odbijały się od niej jak od ściany marzeń. A my? Zrobiliśmy elegancki „wjazd jak po swoje” – w końcu po to wybraliśmy busa! Pół godziny później: kolacja na świeżym powietrzu, widok na taflę jeziora, zapach lasu, lekki szelest wiatru i... jeden komar, który postanowił dołączyć do biesiady.
Zachód słońca? Instagram płakał, jak tego nie widział. Siedzieliśmy na składanym krzesełku i czuliśmy, że żyjemy. No, może z wyjątkiem pleców – składane krzesełko ma swoje ograniczenia.
Droga przez Verdon: piękno, panika i przepaść
Rano wyjechaliśmy wcześnie. Verdon czekał. To nie jest taki sobie wąwóz. To Grand Canyon Europy – długość ponad 20 km, głębokość dochodząca do 700 metrów. Malowniczy, dziki i niebezpieczny. Idealne miejsce na test dla związku.
Droga D23, znana jako Route des Crêtes, to jednostronna serpentyna, wykuta miejscami w pionowej skale, 300–400 metrów nad rzeką Verdon. Taki trochę rollercoaster, ale bez torów. Albo barierki. Tuneli nie brakuje, ale nie dajcie się zwieść – to ręcznie wykute jamy, w których modlisz się, żeby nic nie jechało z naprzeciwka, bo cofanie to już sport ekstremalny.
I tu dochodzimy do kulminacji dnia.
Kłótnia na szczycie (dosłownie)
W pewnym momencie moja cudowna babcia Izia krzyknęła, że jedziemy za szybko. A że z jej strony była tylko szyba i kilkaset metrów powietrza, trudno jej się dziwić. Wysiadła. W środku serpentyny. Na wysokości, na której nawet kozice nie czują się swobodnie.
– Nie jadę dalej!
Zrozumiałem przekaz. Przepaść to nie miejsce na dyskusje małżeńskie, szczególnie bez barierki. Zmieniliśmy taktykę. Zamiast stylu „rallye Monte Carlo”, przeszliśmy w tryb „żółw z przeciążeniem emocjonalnym”. I tak, pogodzeni, sunęliśmy dalej, podziwiając zapierające dech w piersiach widoki i ściskając kierownicę jak linę ratunkową.
Nagroda za odwagę: wiejska piekarnia
Na koniec – nagroda od losu. Wracając, trafiliśmy na małą, wiejską rodzinną piekarnię, gdzie sprzedawali gorący chleb prosto z pieca. Taki z chrupiącą skórką, pachnący jak dzieciństwo u babci. Wziąłem bochenek, Izia uroniła łzę szczęścia. Było warto – i dla wąwozu, i dla pieczywa.
Podsumowanie dnia:
Poziom adrenaliny: 11/10
Poziom widoków: pocztówkowy
Poziom małżeńskiego napięcia: chwilowo niebezpieczny, potem romantyczny
Poziom chrupkości chleba: epicki
Prowansja – dzięki, że przypominasz, co znaczy żyć pełną piersią... i czasem też z duszą na ramieniu.

Dodaj komentarz
Komentarze