Colmar – miasteczko, do którego wraca się częściej niż po zapomniany portfel
Są miejsca, które odwiedzasz raz… i masz odhaczone. A są też takie, że wracasz drugi raz, potem trzeci, i właściwie to mógłbyś już tam zamieszkać i sprzedawać magnesy z napisem „I ❤️ Colmar”. Tak właśnie mamy z tym alzackim cudeńkiem. Colmar – małe, kolorowe, pachnące pelargoniami i bajką.
Byliśmy tam trzy razy. Za każdym razem z inną ekipą. Raz rodzinnie, raz ciotkowato, raz koleżeńsko – pełen przekrój społeczny. Ale wiecie co? Za każdym razem było super. A Colmar wyglądał jakby tylko czekał, aż znów przyjedziemy i powiemy „Oooo, ale tu ładnie!”.
Pierwszy raz – my i najbliższa rodzina (czyli: nikt jeszcze nikogo nie gubił)
Pierwsza wizyta – klasyka: my i najbliżsi. Taki zestaw podstawowy podróżnika: dużo entuzjazmu, lekko chaotyczny plan (czyli: brak planu) i aparat gotowy do robienia zdjęć każdej doniczce.
Pogoda? Jak z katalogu. Kwiaty kwitły jak szalone, miasteczko pachniało latem, a brukowane uliczki były tak śliczne, że co chwila ktoś stawał i mówił:
– „Zrób mi tu zdjęcie!”
– „Już przecież robiłem pięć minut temu.”
– „Ale teraz mam lepszy profil!”
Przeszliśmy Colmar wzdłuż, wszerz i na skos. Bez żadnego planu – bo po co, skoro każda uliczka wygląda jak pocztówka, a człowiek i tak co chwilę robi przystanek zachwytu.
Drugi raz – z dalszą rodziną (czyli: gdzie jest ciocia Basia?)
Tym razem ruszyliśmy z rozszerzonym składem – kuzyni, ciotki, szwagrowie, ktoś, kto „akurat był w okolicy” i się dołączył. Skład: mieszany. Chaos: kontrolowany.
Zwiedziliśmy więcej – zajrzeliśmy do kościoła św. Marcina, odwiedziliśmy sklepiki z ceramiką, rękodziełem i rzeczami, których nikt nie potrzebuje, ale każdy kupuje. Oczywiście tradycyjnie się pogubiliśmy – Colmar ma ten dar, że każda uliczka wygląda znajomo i jednocześnie nieznajomo.
Ale zgubić się w Colmarze? To jak wygrać nagrodę pocieszenia w totolotka – niby nie to, co chciałeś, ale i tak jest super.
Na koniec: obowiązkowa fotka przy słynnej Małej Wenecji – kolorowe domki odbijające się w wodzie, romantyzm pełną parą… i trzy osoby z zamkniętymi oczami na zdjęciu. Klasyka.
Trzeci raz – znajomi, zero planu i... łódka!
Trzeci wypad był już zupełnie inny – luźna atmosfera, paczka znajomych, dużo śmiechu i chodzenia w stylu „tu ładnie, chodźmy tam”. I właśnie wtedy odkryliśmy, że można... pływać łódką po Colmarze!
Nie, to nie statek wycieczkowy. To płaska łódka, bez silnika, z przewodnikiem, który mówi spokojnym głosem i sprawia, że nawet historia średniowiecznych podatków brzmi ciekawie. Płyniesz powoli, między domkami, pod mostkami – i myślisz sobie: „To chyba najbardziej uroczy rejs w moim życiu, a nie ma nawet prosecco”.
Po rejsie – wiadomo – lody, zdjęcia, zachwyty, i klasyczne:
– „Ej, to jest najładniejsze miasteczko w Alzacji.”
– „No przecież mówiłem!”
Dlaczego kochamy Colmar?
Bo to miasteczko:
- wygląda jak z bajki
- pachnie jak początek wakacji
- nadaje się do spacerów, zdjęć i błądzenia
- ma łódkę przez centrum, no proszę was
- nie znudziło nas nawet po trzech wizytach z trzema różnymi ekipami
Nie ma znaczenia, czy jedziesz z rodziną, znajomymi, czy tylko z Google Maps jako towarzyszem. Colmar zawsze robi robotę. To miejsce, które trafia prosto w serducho (i w aparat).
Jeśli jeszcze tam nie byłeś – jedź.
Jeśli byłeś – jedź znowu.
A jeśli znasz inne miasteczko, które przebija Colmar… to i tak nie uwierzymy.
Do zobaczenia na alzackich uliczkach – będziemy tymi, co znowu robią zdjęcie każdej doniczce.

Dodaj komentarz
Komentarze